niedziela, 15 września 2013

Zdrowy tryb życia, a moje życie.

Jakiś czas temu media bardzo zaczęły uświadamiać społeczeństwo w kwestii zdrowego trybu życia; co to tak naprawdę znaczy w praktyce, i jakie korzyści za sobą niesie. Zewsząd dobiegały mnie porady w kwestii zdrowego odżywiania, sportu, sposobów na relaks, jak unikać sytuacji stresogennych, aż w końcu uległam, i podjęłam rzuconą rękawicę. Zaczęłam od zmiany swoich nawyków żywieniowych. Wzbogaciłam jadłospis o owoce, warzywa, nabiał, ograniczyłam sól, odstawiłam napoje energetyczne i fast food, pepsi zastąpiłam mineralką, cukier słodzikiem, a olej oliwą z oliwek, czyli pozbyłam się pierwszorzędnego zła. Ekspedientki w mięsnym widząc jak wchodzę do sklepu, miały tak spłoszone oczy, jakby chciały zostawić wszystko i uciec gdzie pieprz rośnie, bo biedne musiały co najmniej przez pół godziny miotać mięsem, żeby wyszukać kawałek najchudszy z najchudszych, a potem sama starannie analizowałam i modyfikowałam każdy przepis na to mięsiwo, żeby było jak najwięcej ziół. Wprowadziłam też zasadę 5 posiłków o tej samej porze, i bardzo tego przestrzegałam.
Następnym krokiem było ruszenie odwłoka z kanapy i zapisanie się na fitness oraz jogę. Tutaj było trudniej się zmobilizować, ale konsekwencji jakimś cudem za każdym razem udawało się wygrać z lenistwem. Z czasem zaczęłam też uprawiać jogging, a w ramach relaksu raz w tygodniu chodziłam na masaże, do kosmetyczki na maseczki, i do kina. Ustaliłam też godzinę snu i pobudki, aby mieć przespane standardowe 8 godzin.
Minął tydzień, drugi, trzeci, miesiąc, trzy miesiące, pół roku, i zmian nie zauważyłam, prócz o niebo lepszej kondycji. Poszłam na podstawowe badania okresowe, i wyniki faktycznie podciągnęły się w górę, ale to nie było to, czego się spodziewałam po pół roku życia kontrolowanego (no niestety, nie weszło mi to w krew) - podobne wyniki osiągnęłabym łykając jakiś komplet witamin trzy razy dziennie. Zawiedziona postanowiłam przestać się katować, i wróciłam do starych reguł i przyzwyczajeń, zostawiając miejsce na  jogę i jogging oraz masę nowych smaków, które bardzo polubiłam.
Jest godzina 2:oo w nocy, a ja dokańczam kebaba i patrzę na Klakiera. Odkąd pojawił się w moim domu, je karmę z górnej półki, która zawiera 100% mięsa, a jak mizernie wyglądał, tak wygląda nadal. Jego koci kumpel ze spacerów, w tym samym przedziale wiekowym, leci na pierwszej lepszej karmie z hipermarketu, a jest dwukrotnie większy od Klakiera. Czyżby zdrowe odżywianie miało u niego podobne efekty jak u mnie? ;)

czwartek, 12 września 2013

Przesłodki kefir jagodowy.

Mama Boskiego ma kilka ulubionych porzekadeł, ale jedno wyraźnie wiedzie prym: "Nie mieli baba z chłopem problemu, to wzięli sobie zwierzę". Po raz pierwszy usłyszałam je, gdy zaadoptowaliśmy Brega, potem przy każdej okazji, gdy sierściuch coś nawywijał (np. zjadł jej kwiatka, naniósł błota do mieszkania, czy uparcie szczekał by zwrócić na siebie uwagę), a ostatni raz usłyszałam je, gdy wzięliśmy do domu Klakiera, i pierwsze dni wszyscy znosiliśmy dość ciężko. Nie jest tajemnicą, że bardzo lubię zwierzęta, i bez cienia zażenowania przyznaję, że na ogół bardziej niż ludzi, dlatego też w odwecie zawsze zarzucałam własną wersją porzekadła: "Nie mieli baba z chłopem problemu, to zrobili sobie dziecko". Pomimo całej sympatii do dzieci, nie widzę pomiędzy zwierzętami a dzieciakami różnicy. Zarówno jedni jak i drudzy kosztują, chorują, brudzą, potrzebują uwagi, i solidnego wychowania, bo w przeciwnym razie są nieokrzesani i głupieją.
W poniedziałkową noc wypatrzyłam na stronie internetowej tutejszego schroniska 8-tygodniową kotkę o czekoladowej maści, która w wyniku uszkodzenia rogówki, musiała sobie radzić tylko z jednym okiem. W pierwszym momencie pomyślałam sobie, że szkoda kociaka, ale w drugim, że przecież nie robi to z niej zwierzaka drugiej kategorii, a Klakierowi przydałaby się koleżanka. Krótka rozmowa o mojej idei z Boskim, który zgodził się praktycznie od razu, i rano byliśmy już w drodze po nowego futrzaka. ;) Przejęci całą sytuacją wparowaliśmy do biura, wyjaśniliśmy o kogo konkretnie chodzi, i szybko zostaliśmy zgaszeni informacją, że ktoś nas ubiegł, i mała poszła już do nowego domu, ale na stanie jest jeszcze jedno, 1,5 miesięczne kocię, które choć aktualnie przebywa w jednej klatce z matką, to jest już gotowe do adopcji. Białe futerko w czarne łaty, o błękitnych ślepiach, wielkości ciut większej niż łeb Klakiera, patrzało na nas zdezorientowane, a lekko pogłaskane za uchem od razu zapadało w sen. ;) Mamy z Boskim taką zasadę, że będąc w schronisku, zwierząt których nie możemy zabrać, nie bierzemy na ręce. To forma poszanowania dla ich emocji i uczuć - nie chcemy robić im złudnej nadziei, która zostanie zgaszona wraz z postawieniem zwierzęcia na ziemi. Kefir - bo tak go ochrzciliśmy ;) - był tak rozczulający w tej swojej niemocy, że bez zastanowienia zabrałam go z rąk pracownicy schroniska, i w ten oto sposób stał się częścią naszej rodziny. ;)
Kefir
Początki jak zwykle trudne. Typowe zachowania towarzyszące kociakowi podczas aklimatyzacji w nowym domu, plus antypatyczne usposobienie Klakiera względem nowego współlokatora, sprawiły że w domu było istne Kongo. Wprowadzając do stada nowego członka, liczyliśmy się z tym, że mogą mieć miejsce różne sytuacje, ale żadne z nas nie brało pod uwagę scenariusza, w którym będzie miał miejsce tak ogromny poziom agresji u Klakiera. Co prawda jest to młodziutki kot, ale jak się w trakcie okazało, mimo wszystko bardzo terytorialny, i w dość brutalny sposób starał się pokazać Kefirowi co jest jego, i kto tu rządzi. Według nas, tą złość podsycała dodatkowo bezradność Kefira - nie miał zielonego pojęcia jak się przed nim bronić, więc zamykał oczy, kładł uszy po sobie, i czekał na cios. Wszystkie poradniki jednoznacznie mówią, że nie można się w takich momentach wtrącać, tylko pozwolić kotom samodzielnie dojść do konsensusu, na spokojnie obserwując sytuację z pewnej odległości, ale jak tu zachować spokój, skoro większy, cięższy, i cwańszy kot, sponiewiera takim maluchem jak mu się podoba...? A że ja jestem w takich sytuacjach nieokiełznaną panikarą, to warowałam na zmianę z Boskim i Mamą przy kociakach, odganiając wściekłego Klakiera, i próbując nakłonić Kefira do jedzenia. Z początku myślałam, że po prostu mam do czynienia z "francuskim podniebieniem", ale jak wszystkie przysmaki zawiodły, udałam się do sklepu zoologicznego, kupiłam specjalne mleko dla kociąt, butelkę ze smokiem, i to był strzał w dziesiątkę. ;) Jedynym minusem było jedno dodatkowe karmienie nocne, ale dzisiejszej nocy mogę już je odpuścić, bo młode wybredne zdecydowało się uszczknąć ryżu z królikiem i wątróbką, a także nasączonej wodą suchej karmy. 
Progres jest widoczny nie tylko w apetycie malucha, ale przede wszystkim w relacjach "kocio-kocich". Klakier zamiast atakować nowego kumpla, skądinąd zaczął go zachęcać do zabawy. Kefir natomiast dość szybko załapał o co w tym wszystkim chodzi, i przez pół dnia wesoło walili się po łbach, uskuteczniali berka i chowanego. Co prawda Klakier czasem zapomina o diametralnie różnych gabarytach, i zdarza mu się przydusić Kefira, ale ten zdaje się tym nie przejmować, i odpowiada pięknym za nadobne, wciskając Klakierowi swoje ostre pazury w tyłek. ;) Zmęczeni po hulankach wgramolili się na moje kolana, i usnęli wtuleni w siebie - miód na serce wszystkich, którzy brali udział w tej wojnie "kocio-kociej". ;)

piątek, 6 września 2013

Serduszko na moich kolanach.

Odkąd opanowałam podstawy sztuki perswazji, w moim domu rodzinnym zawsze były zwierzęta. Króliki miniatury, myszoskoczki, papuga, pies, i niezliczona ilość bezpańskich kotów, które pomimo dezaprobaty domowników wprowadzałam do domu, uczyłam stylu życia drapieżnika udomowionego, i w międzyczasie wyszukiwałam nowe domy, w których czekali nowi właściciele; zafascynowani wdziękiem danego dachowca kociarze. ;) To zwierzęta nauczyły mnie obowiązkowości, empatii, cierpliwości, i choć były totalnie różne, to każde wniosło po tyle samo dobrego do mojego życia. Dziś, jako dorosła kobieta, nie wyobrażam już sobie swojego azylu bez futrzaków, a w szczególności bez merdającego radośnie ogona, i mruczenia najedzonego, wygłaskanego, śpiącego indywidualisty. ;) Pies nadaje codzienności pewien rytm. Potrzebuje zainteresowania, a my potrzebujemy czuć się potrzebni. Zawsze wita właściciela tak, jakby ten wrócił z najdłuższej podróży, choć był jedynie po włoszczyznę w spożywczaku za rogiem. Natomiast kot to jedyne zwierzę, które potrafi być bardzo blisko człowieka, bez zatracania własnej niezależności. Nie da się wytresować. Ewentualnie może nawiązać z człowiekiem umowę, którą i tak prędzej czy później zerwie. Nie da też z siebie zrobić maskotki. Zawsze będzie trochę dziki, i to on z góry ustali na jak głęboką zażyłość pozwoli w relacjach z ludźmi. Mając psa i kota jednocześnie, uzyskuje się pewną równowagę, która nigdy nie jest mdła.


5-miesięczny, szaro-czarno-biały kociak z panterką na brzuchu, zaistniał w moim życiu dwa tygodnie temu z małym hakiem. Przybłąkał się do Boskiego i Brega, którzy jak to zwykle przed południem spacerowali po boisku, a kiedy wieść o zabłąkanym futrzaku dotarła do mnie, szybko urobiłam Boskiego na miękko, i maluch stał się częścią naszej rodziny, dostając imię Klakier. Wyważony, bystry, i cholernie uparty futrzak, szybko zaaklimatyzował się w nowym domu, i równie szybko zawładnął naszymi sercami. Zaczęliśmy uczyć się siebie nawzajem, wyczuwać granice, i w ten oto sposób Klakier prędko zorientował się, że może być sobie indywidualistą do czasu, kiedy moje rzeczy pozostają w stanie nienaruszonym. ;)
Pamiętam wybryki Brega za dzieciaka, które zawsze uderzały wyłącznie we mnie. Wygryzione obcasy, dziurawe od szpileczkowatych zębów ubrania, oczka w pończochach od ostrych pazurków, skrzętnie pochowane skarpetki... Miał mnóstwo zabawek, poczynając na piłeczkach, kończąc na pluszowych maskotkach, dostawał kości, które miały pełnić rolę gryzaków, ale żaden przedmiot nie przemawiał do niego na tyle, co moja odzież. W przypadku Klakiera obawiałam się powtórki, więc pierwszym naszym działaniem w nowej skórze właścicieli młodego kota, było kupno drapaka. Spośród dziesiątek ofert w sieci wybraliśmy dwu i pół metrowy, z domkami, hamakami, tunelami, linami, co by mógł zarówno tam spać, ostrzyć pazury, jak i oddawać się zabawie. Zaplanowaliśmy, że w jednym z domków ustawimy mu miski z jedzeniem i wodą, aby Brego pokierowany zachłannością, nie mógł się do nich dostać ;). Można powiedzieć, że chcieliśmy mu stworzyć mały folwark , z którego hrabia będzie wychodził jedynie w celu skorzystania z wychodka, i do mieszczan, w celu zażycia miziadeł relaksacyjnych. ;)
Paczka zamówiona przez internet szła do nas kilka dni. Przez ten czas wyszło, że byłam trochę zbyt nadgorliwa w swoich wizjach, bo Klakier okazał się kotem bezproblemowym. W dzień wygrzewał się na parapecie, a wieczorami wylegiwał na moich kolanach lub na biurku przy monitorze. Noce spokojnie przesypiał na poduszce, wtulając pyszczek w moje włosy. Jeśli wstawał, to tylko dlatego że zgłodniał, albo musiał skorzystać z kuwety. Jak na prawdziwego kota przystało, uwielbiał nasze towarzystwo, ale równie dobrze zajmował się sam sobą, i nie widać było po nim smutku, gdy znikaliśmy za drzwiami mieszkania. Gdyby nie to, że z małego koteczka wyrasta lew żądny krwi, gdy tylko któryś pies ośmieli się podejść bliżej niż na odległość 2-3 metrów, to mogłabym przyznać mu miano najgrzeczniejszego futrzaka, z którym przyszło mi dzielić 4 kąty. Mimo to jestem dobrej myśli, bo wydaje mi się, że sam problem antypatycznego usposobienia do psów, to kwestia przekonania go, że nic z ich strony mu nie grozi, podobnie jak to było z drapakiem. Wbrew naszym szczerozłotym chęciom, początki były naprawdę trudne. Tak przeżywał pojawienie się w domu nowego przybytku (a mawiają, że co jak co, ale od tego głowa nie boli ;)), że przestał jeść, pić, stał się osowiały, zaczął unikać z nami kontaktu, a sam drapak omijał szerokim łukiem. Któregoś dnia porozstawiałam na drapaku jego ulubione przysmaki, i czekałam aż wywęszy z nadzieją, że zmieni nastawienie. Nic bardziej mylnego. ;) Dziś już sam wchodzi na samą górę, i przygląda się wszystkiemu z lotu ptaka. ;)
Klakier jest ziszczeniem moich marzeń jeszcze z czasów dzieciństwa, o własnym kociaku, który umila wieczory "traktorkiem" dobiegającym z najgłębszych zakamarków jego duszy. Teraz zostało mi do zrealizowania jeszcze jedno - zaadoptowanie najstarszego, najbardziej schorowanego psa ze schroniska, i podarowanie mu ciepłego, bezpiecznego domu.

poniedziałek, 2 września 2013

"Usiądź razem ze mną, spróbuj mego wina z czereśni, wiśni, resztek lata..."

W powietrzu czuć już zbliżającą się wielkimi krokami jesień. Nigdy nie potrafiłam sprecyzować co dokładnie nadaje jesiennemu powietrzu tak charakterystyczny zapach, ale jest rześkie, i uwielbiam się nim zaciągać podczas porannych spacerów, kiedy miasto leniwie budzi się do życia. Chłodniejszy już wiatr, zaczyna strącać z drzew pierwsze, pożółkłe liście, okolice robią się kolorowe, a słońce choć ma jeszcze ciepły blask, to coraz częściej można usłyszeć krople deszczu uderzające o szybę w oknie. Jesienno-zimowa garderoba wraca do łask. Lasy zaczynają kwitnąć. Dni stają się coraz krótsze, noce coraz dłuższe - naszedł czas robienia weków, zbierania kasztanów, grzybów, palenia cynamonowych świec, i zajadania się korzennymi ciastkami. Nieliczni dostają energetycznego kopa, większość popada w melancholię i narzeka jakby to miało cokolwiek zmienić, a ja, żyjąc w zgodzie z kalejdoskopem zmieniających się pór roku, wczuwam się w klimat i w towarzystwie kubka wypełnionego gorącą herbatą malinową, i kota wylegującego się na biurku, zakładam bloga - alternatywę na wypełnienie jesiennych wieczorów. Dla mnie jesień to przede wszystkim bardzo nostalgiczny czas, wieczory skłaniają mnie do głębokich refleksji, które uprzednio namoczone w grzanym, czerwonym winie, staram się w sobie przetrawić. Ten blog będzie zlepkiem właśnie tychże myśli, które odważą się przez moją łepetynę przejść.